Scena pierwsza – krakowskie stare miasto, włoska restauracja, wcześnie, ogródek prawie pusty. Wchodzimy prawie jednocześnie – my i Kluska, dwuletnia wtedy, a wraz z nami para z chłopcem w bardzo zbliżonym wieku. No i siadamy w tym ogródku, Kluskę sadzamy na wylocie, bo wiemy, że zaraz zlezie i pójdzie grzebać w doniczce z fikusem, gdzie wysypane są ozdobne kamyki. Państwo siadają za nami i proszą o krzesełko dla niemowląt, po czym z pewnym trudem wpychają do niego latorośl. A potem...
Minuty mijają, Kluska usiłuje rozsypać sól, zagląda pod obrus, konfiskujemy jej sztućce stosowane jako element perkusyjny. W końcu złazi i lezie grzebać w kamykach – bez pudła, zna się bachora swego. Nagle dochodzi do Matki, że od dłuższego czasu coś się nie zgadza w otaczającej nas rzeczywistości. Otóż – chcąc nie chcąc – podsłuchuje Matka tę drugą matkę. A mówi ona tak: „Dziubusiu, ale ciemu chcieś iść tam do dziewcinki, przecieś Dzióbek na talerzyku zaraz dostanie amu amu, piciu mami dziubiemu naleje. Chceś naprawdę? No dobrze, to mami założy bam bamy, tak?” Bam bamy? What the fuck? I wtedy okazuje się, że dzieciak nie ma butów. Tylko nie oceniaj pochopnie - myśli sobie Matka zawsze w takich sytuacjach. Pochopnie? Po dziesięciu minutach słuchania takiego bełkotu mózg zaczyna człowiekowi wypływać uchem!
Scena druga. Matka podsłuchuje, jak Kluska z ciocią czytają o częściach ciała. Ciocia symultanicznie czyta i zdrabnia wszystko jak leci. Główka, oczka, uszka, szyjka, brzuszek, rączunie... i nagle cisza. Po chwili skonsternowanym głosem: dłonie... No rzeczywiście, dłońki to już byłoby przegięcie pały. A teraz fakty. Jeżeli chcesz, żeby dziecko nauczyło się dobrze mówić, to zwracaj się do niego po ludzku. Nie przekręcaj, nie sepleń i przede wszystkim nie zdrabniaj wszystkiego jak leci. Przecież ono cię słyszy, miejże litość! Jasne, dzidziunia twoja taka ślicniutka i całuśna. Jeszcze nic nie mówi, ale takie ma rączunie maciupkie. Zęby bolą od samego słuchania! Pardon, zębunie. Niby to logiczne, niby wszyscy wiedzą, że naprawdę łatwiej jest powiedzieć kwiat niż kwiatuszek - a jednak większość dwulatków w piaskownicy używa tej drugiej formy. Przypadeg? Nie sondzę.
Przyjmowanie perspektywy dziecka też kusi. Skoro zamiast robot tak śmiesznie mówi bobot, to czemu mamy psuć sobie zabawę? No dobra, przyznaje Matka, to przykład z własnego podwórka. Bobot do dziś nas śmieszy i czasem naszej potworze o tym przypominamy. Robi wtedy oburzoną minę i krzyczy „nieee, rrrrobot!” Porozumiewanie się z bachorem za pomocą am amów i bam bamów to wcale nie komunikowanie się w dziecięcym języku. To robienie małolatowi wody z mózgu. Jak raz słyszy w ustach rodziców bam bamy, a po chwili buty, to dla niego są dwa całkowicie różne słowa. I co to niby są te buty, skoro na nogach mam moje ulubione bam bamy?
Scena trzecia. Matka z Kluską u naszej ulubionej lekarki. Badamy się, diagnozujemy, notujemy (nota bene, Klusko, weź się puknij w głowę – alergia na nikiel i kadm?! Seriously?!). Przez cały czas Kluska coś gada, Matka zaś, z opanowanym do perfekcji rozdwojeniem jaźni, toczy konwersację dwustronną. A lekarka na koniec rzecze tak: Aż miło się słucha, jak pięknie pani z tym dzieckiem rozmawia, zamiast po prostu do niego mówić. No miło Matce, oczywista oczywistość, pochwała taka fajna. Wychodzi więc Matka z uśmiechem z gabinetu i mówi: Chodź Kluseczko, daj rączkę, idziemy do autka. Facepalm...