2500 kilometrów na liczniku, jedno stłuczone kolano, jedne chlustające wymioty w samochodzie, jedno stado owiec tarasujących drogę, jeden słój miodu z górskich kwiatów, zero spotkań z rumuńską drogówką i - na oko - z dziesięć roboczogodzin pralki po powrocie. Taki jest bilans naszej tegorocznej wyprawy do Transylwanii. Zacnie było.
Zaczniemy od marudzenia, żeby nie było, że Matka same peany sadzi. Drogi są w Rumunii troszkę do poprawy. Znaczy źle się nie jedzie, co to, to nie - ale długo i mozolnie. Za to kierowcy bardzo mili. Jeden tylko raz jakiś pan odtrąbił Matkę w Bukareszcie, ale przyznać trzeba, że była wówczas wyjątkowym nieogarem, zmieniając na rondzie trzy pasy na raz na kompletnego bezczela.
Poza tym mieszkańcy Siedmiogrodu mają przemiły zwyczaj wywalania śmieci gdzie popadnie - nie zacytujemy tu próbki krasomówczych zdolności Ojca, który miał w tej kwestii kilka epitetów do powiedzenia. Ot, idzie sobie facet, wcina batonik, łup papier na ziemię. Na każdym postoju, czy to w mieście, czy w samiuśkim środku gór, pobocze usłane śmieciami. I trupami rozjechanych bezpańskich psów, bo tych też jest zatrzęsienie. Ale to już wszystko, serio.
Dużo rzeczy jest za to zaskakujących na plus. Po pierwsze wszędzie bez najmniejszego problemu dogadujemy się po angielsku. Czy to z przydrożnym sprzedawcą przekąsek w środku Gór Fogaraskich, czy ze starszą panią stróżującą w malutkim kościółku oddalonym o godzinę jazdy od najbliższej asfaltowej drogi, czy (choć, o dziwo, z większym trudem) ze studentką sprzedającą lody w stołecznym McDonaldsie.
Po drugie wszyscy uwielbiają bachory. W sumie dziwnym nie jest, kiedy Kluska odstawia pozy baletowe na środku jakiegoś zamkowego dziedzińca, podśpiewując piosenki z czwartego sezony My Little Pony. Są uśmiechy, miłe słowa, tu ktoś poczęstuje jabłuszkiem, tu darmowa pocztówka na pamiątkę, dary losu lecą. Ma się w końcu Matkę blogerkę, to umie się człowiek zakrzątnąć.
Po trzecie jest raczej pustawo. Nie znaczy to oczywiście, że bywaliśmy w miejscach nietkniętych turystyczną stopą, ale nigdy nie musieliśmy walczyć o miejsce parkingowe czy bilety do jakiejkolwiek atrakcji (za wyjątkiem zamku w Branie, gdzie musieliśmy walczyć o powietrze do oddychania, ale potraktujmy go jako wyjątek potwierdzający regułę).
No to w drogę! Naszej wyprawy część trzecia i przedostatnia przed Wami. Matka błaga o jeszcze chwilę cierpliwości i obiecuje, że tych zdjęć już nie dużo zostało.
Pałac Peleş (Sinaia)
Jeśli na mapie naszej podróży należałoby wskazać jedno miejsce, gdzie matka prawie stoczyła się w odmęty szaleństwa, to była nim niewątpliwie droga do pałacu Peleş. Z parkingu idzie się piękną leśną drogą jakieś dwadzieścia minut. Znaczy takie jest założenie teoretyczne. Bo najpierw drogą kupna wchodzi człowiek w posiadanie koszyczka malin. Potem te maliny się rozsypują. Dwa razy. Potem nagle, za rogiem - łup, rząd straganów, obuchem w głowę. A tam plastikowe chińskie cuda, mamałyga, lalki, kubraki, smażona kukurydza, dywany... Tak! dywany! Kto u licha jedzie kupić dywan w środku lasu prowadzącego do zabytkowego pałacu?! A ci ludzie stoją tam całymi rodzinami i te dywany oglądają, jasna cholera! I my musimy z nimi to wszystko oglądać, bo przecież to znacznie atrakcyjniejsze niż jakiś pałac, wołami bachorów nie odciągniesz...
Do zatkania małoletnich paszcz kupujemy w końcu bułkę. I ta bułka, w całej swojej pszennej przepyszności, na dziedzińcu pałacowym natychmiast wpada do fontanny. Dramat w ośmiu aktach i tragedia grecka, bo drugiej bułki nie ma. Ale ogólnie piękny jest ten pałac. I Klimta mają w środku. Chyba, bo Matka nie widziała, zajęta zażegnywaniem Bułkowej Katastrofy. Za to jest w tej samej miejscowości bardzo piękny klasztor, gdzie można odzyskać trochę spokoju ducha, spuszczając bachory ze smyczy na ogrodzonym wysokimi murami dziedzińcu, by samemu pogapić się trochę na fajne siedemnastowieczne freski. Na bogato!
Curtea de Argeș
Idąc za ciosem zapodaje Matka jeszcze drugą partię fresków. W Curtea de Argeș zatrzymaliśmy się na obiad, by nabrać sił przed atakiem na Góry Fogaraskie, ale nie przeszkodziło to Matce przeciorać wszystkich przez dwie piękne cerkwie (a także lody, a potem drugie lody, gdy te pierwsze lody spadły na ziemię przy akompaniamencie żałosnych zawodzeń Kluski). Podobno w jednej zamurowana jest żona architekta, co przynosi szczęście na budowie. Czy mamy wśród czytelników jakieś żony architektów? Uważajcie, dziweczyny...
Zrobiliśmy przy tym dla zmęczenia przeciwnika prawie trzy kilometry na piechotę i godzinkę na placu zabaw, co - zgodnie z przewidywaniami - zaowocowało jakże pożądaną drzemką podczas późniejszej długiej i mozolnej jazdy.
Trasa Transfogaraska
Ufff, no szczerze mówiąc lekko nie było, ale nie żałujemy. Widoki ze szczytu warte każdych pieniędzy, do tego dzikie przygody ze stadem owiec lezących przez drogę i przepyszne przydrożne smakołyki. Trasę Transfogaraską zaliczaliśmy od południa (dzięki za dobrą radę od naszych rumuńskich ekspertów!), łącznie poświęcając na tę wyprawę ze cztery godziny - choć przyznać trzeba, że robiliśmy liczne postoje na smażoną kukurydzę, górskie jeziora i wodospady, pszczelarzy handlujących miodem z lokalnych kwiatów i chlustające wymioty, które tylne siedzenie zaanonsowało na szczęście na tyle wcześnie, by obyło się bez znaczących strat materialnych i moralnych.