Był rok 1990, a Matce przez myśl nie przeszłoby jeszcze wtedy, że może zostać matką, kiedy wydawnictwo Orbita wypuściło na rynek pierwszy tom Hugo, jednej z najpopularniejszych w Belgii serii fantasy skierowanej do młodszych czytelników. I nic Matki nie obchodziło, że edycyjnie wydanie to stało na poziomie kałuży w upalny dzień - kolory mocno wyblakłe, kreski znikające nagle, a nieraz cała strona przesunięta. Wtedy obchodziła ją jedynie wylewająca się ze stron magia - magia przygody i czarodziejskich krain. Nie dziwcie się więc, że pojawienie się w naszym domu olbrzymiego, zbiorczego wydania w pięknej twardej oprawie wywołało radosny kwik. Głównie osób urodzonych w poprzednim stuleciu.
Jeżeli jest na sali ktoś, kto w młodości nie zetknął się z tą kultową wręcz serią Bédu (pod tym pseudonimem kryje się Bernard Dumont, człowiek-orkiestra, który to wszystko wymyślił, narysował i napisał), to zacznijmy od krótkiego wprowadzenia - Hugo jest zamkniętą serią pięciu komiksów rozgrywających się w fantastycznej krainie stylizowanej na średniowieczną Francję, gdzie wraz z nastoletnim trubadurem Hugo, dobrodusznym, grubaśnym i małomównym niedźwiedziem Biskotto, nieco szalonym i rozgadanym latającym ucieleśnieniem losu imieniem Narcyz oraz dobrą wróżką Śliweczką przemierzamy kolejne krainy, uczestnicząc w szeregu przygód i niezwykłych wydarzeń. Uff. Strasznie długie to wprowadzające zdanie, ale oddaje istotę rzeczy.
Hugo świetnie plasuje się pomiędzy komiksami skierowanymi stricte do dzieci, których istotą jest prosta historia, najczęściej pełna gagów, a propozycjami dla młodszych nastolatków (wiecie, takich, gdzie już leje się krew, a czasem błyśnie trochę golizny - jak chociażby Thorgal). Jeśli miałaby Matka szukać jakiegoś współczesnego odpowiednika, to wskazała by pewnie serię o Hildzie. Mamy tu wartką akcję, nieco intrygi, szybkie zabawne dialogi, dających się lubić bohaterów i trzymające w napięciu przygody - a jeśli pojawia się przemoc, to raczej bezkrwawa. Jest gotycka katedra, armia warzyw, szczuropsy oraz barwna galeria szwarzcharakterów. Przede wszystkim jest jednak przyjaźń, żądza przygód i chęć niesienia pomocy.
Samo nowe wydanie, które zaserwował nam Egmont, fajne jest i basta. Z jednej strony szkoda, że Hugo tak szybko się skończył, z drugiej zawsze fajnie mieć na półce zamkniętą serię - i to w twardej oprawie, na niezłym papierze, nasyconą kolorami. 240 stron połknęliśmy szybko, ale równie szybko zaczęliśmy lekturę od nowa. I właściwie jedyne, czego Matka może się czepić, to tłumaczenie. Nie, żeby pamiętała oryginalne - ściemniać nie będzie - jednak tym razem ktoś nie mógł się chyba zdecydować, czy idzie w językową stylizację średniowieczną, czy współczesną. Mamy więc pomieszanie obu. ("Nie jestem wróżką Maciejką, ani wróżbitą Maciejem” - pada z kart komiksu, i ani Potwory nie rozumieją, ani Matka się nie uśmiecha. Takie rzeczy przechodzą tylko jeśli cały humor idzie w tę stronę, vide Shrek.)
No więc tuli Matka to ciężkie, grubaśne tomiszcze do piersi, a wielki uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Po pierwsze dlatego, że - ło rany, ło rany! - taki piękny, taki świeżutki, farba drukarską pachnący! Te wszystkie wspomnienia, ta dziecięca ekscytacja! Po drugie dlatego, że trudno o większego pewniaka w naszym domu. Nie było takiej możliwości, żeby Hugo nie spodobał się Potworom natychmiast, od pierwszego wejrzenia. Takie rzeczy wysysa się po prostu z mlekiem matki, prawda? No prawda.
Siadło, proszę państwa, siadło od razu, od pierwszych stron, od zawiązania akcji, gdy tylko czarownica zamieniła następcę tronu w pyskate ziarenko fasoli, a z ust Precla wyrwał się pierwszy radosny chichot... A potem przyłapała go Matka na samodzielnej lekturze. No i pięknie. Byle się od półki ze starwarsami trzymał z daleka. Przed nami jeszcze Asterix, Tintin, Dragon Ball... To może być początek pięknej przyjaźni, jak to mówią w innym dziele, które też ma już status kultowy.
Dziękujemy Egmont Polska za egzemplarz recenzencki.