Dziś słów parę o tym, co obejrzeliśmy, co nadaje się dla nieletnich i generalnie co polecamy w Irlandii (a właściwie obu Irlandiach). Jeśli jeszcze nie widzieliście naszych poprzednich irlandzkich wpisów, to tutaj możecie poczytać o dramatycznym początku naszej wyprawy (hasztag nieogary), zaś tu znajdziecie garść informacji o tym, jak wszystko zorganizowaliśmy i ile nas to kosztowało. No to w drogę!
Przez "zorganizowaliśmy" rozumie Matka oczywiście, że ona zorganizowała, gdyż wkład organizacyjny Ojca ogranicza się zazwyczaj do kupienia batoników na lotnisku. I wiecie co? Te batoniki często ratują nam potem życie, gdy przykładowo okazuje się, że tuż przed wylotem gdzieś na świecie dzieją się rzeczy smutne i straszne, przez co zaostrzona kontrola lotniskowa trwa całe eony, a szarańcza jęczy, że już od co najmniej trzech minut nic nie jadła i w związku z tym umrze niechybnie.
Na start mapka, która trochę ułatwi rozeznanie w okolicy - otóż zrobiliśmy mniej więcej takie kółeczko (dobra, to nie przypomina w niczym kółeczka, jak słusznie zauważył Precel, wielbiciel dokładnego definiowania rzeczywistości). Głównym sporem światopoglądowym, który jak zwykle rozegrał się w rodzinie, był rozdział czasu pomiędzy archeologiczne pierdy (copyright by Ojciec), włóczęgę po miasteczkach i szeroko rozumiane łono natury. Pech chce, że akurat w Irlandii każdej z tych przyjemności można poświęcić znacznie więcej czasu, niż mieliśmy do dyspozycji. No to końskim targiem.
Rozpoczęliśmy od Kilkenny, gdzie sporo czasu zajął nam bardzo zacny zamek z jeszcze zacniejszą kawiarnią. Z okien zamku widać było rodzinę wydr baraszkującą w rzece, co wzbudziło we wszystkich członkach rodziny znacznie większą ekscytację niż jakiekolwiek kamienne mury. Ale sala bankietowa też zrobiła niezłe wrażenie, podobnie jak wielka klatka schodowa, w której Kluska bardzo starała się wypaść przez balustradę, ale się nie udało.
Pozostając w obronnych klimatach najechaliśmy Rock of Cashel, czyli takie fajne średniowieczne obronne opactwo na górce. No, tu trzeba powiedzieć, że był opad szczęki. Głównie rodziców, bo uwagę bachorów przykuły pasące się wokół owce. Niestety całości nie dane nam było zobaczyć, albowiem siąpiący deszczyk natychmiast uruchomił lawinę przepisów "health and safety" głoszących, że jest ślisko, niebezpiecznie, wszyscy zginiemy i natychmiast opuścić teren. Smuteczek!
Dalej Cork, bardzo przyjemne na włóczęgę, oglądanie katedry i pyszne śniadanie w hali targowej, choć Matka jest głęboko pewna, że bachory nie zapamiętały z niego absolutnie niczego poza nerdowym sklepem z grami, gdzie Precel ze łzami w oczach wybłagał trzy piankowe Pokeballe za - drobnostka - 14 Euro. Zważywszy że chwilę wcześniej Kluska nacięła nas na pluszowego królika, pewnie już piętnastego w jej kolekcji, należało się chłopakowi też coś od życia. Oczywiście klęła matka straszliwie na siebie i świat, bo małe piankowe piłeczki na wakacjach mają tendencje do odtaczania sie w losowym kierunku, a potem morze łez, dramat antyczny i godzina szukania na czworakach.
Fotki z tych miejsc znajdziecie w naszym pierwszym wpisie, czyli tu.
Limerick to miejsce, które nieco Matkę zaskoczyło. Fajnością znaczy. Wrzuciliśmy je do planu podróży od niechcenia, jako przystanek na drodze do klifów Moheru, a tu bam - super fajowy zamek! Naprawdę, ten zamek to był strzał w dziesiątkę. Interaktywna, "dotykalska" wystawa, filmiki, macanie kuli armatnich, szopa kowala na dziedzińcu, miecze i tarcze do zabawy, wspinaczka na wieżę - no wszystko!
Klify Moheru to chyba najbardziej obfotografowane miejsce w całym kraju, więc aby uniknąć dzikich hord podjechaliśmy już po zamknięciu infrastruktury, na samą przyrodę. Bardzo to była dobra decyzja, bo przez dobre dwie godziny włóczyliśmy się wzdłuż klifów w towarzystwie zaledwie kilku par, które pewnie przyjechały romantycznie potrzymać się za rączkę. Nikt nie spadł do morza, nikt nie wybił zębów, normalnie idylla. No, może Kluska roztrzaskała sobie kolano, ale jak się galopuje po wielkich kamieniach w kaloszach to pewne straty są nieuniknione. Rozczarowujące natomiast okazało się Galaway - od wczesnego ranka napchane turystami, oklejone na każdym rogu młodzieńcami rzępolącymi irlandzką muzykę, pełne sklepików z "lokalnymi dziełami". Uciekliśmy do Clonmacnoise, gdzie spotkało nas kolejne wielkie pozytywne zaskoczenie. Raz jeszcze miejsce, które wrzuciliśmy do planu podróży głównie po to, by trochę odpocząć w trasie, okazało się fajniejsze niż główne atrakcje. Wczesnośredniowieczny klasztor, cmentarz, wielkie celtyckie krzyże, trawa zieleńsza niż gdziekolwiek na świecie - nie da się lepiej!
Fotki z tych miejsc w drugim wpisie, czyli tu.
Potem ojciec zaczął niebezpiecznie wiercić się na siedzeniu, bo nieubłaganie zbliżały się do nas osławione już archeologiczne pierdy - prehistoryczne Newgrange i Tara, siedziba Irlandzkich arcykrólów. Ta ostatnia nie wydaje sie imponująca na papierze - ot, wzgórek, niecałe 200 m n.p.m. I ten Kamień Przeznaczenia, ot, kamulec na środku wygwizdanej przez wiatr łąki... Ależ tam było super! Ganialiśmy, szaleliśmy, toczyliśmy się, kosmos. Gdy po dłuższym czasie ładowaliśmy czerwonolice potomstwo do samochodu, Precel, obcierając rękawem noc, stwierdził "Wiesz Mamo, ja jednak lubię zwiedzanie." I to była najpiękniejsza rzecz, jaką smarkacz powiedział przez cały wyjazd!
Potem siup i piękną irlandzką autostradą toczymy się na północ, w stronę Belfastu. Ani Dublin, ani Belfast nie miały jednak w tym roku dostąpić zaszczytu nalotu naszej rozwrzeszczanej hordy, zbyt mało mieliśmy czasu na takie numery. Zamiast tego padło na zmagania z naturą na północnym irlandzkim wybrzeżu. Bardzo, ale bardzo była to udana wyprawa - ruszyliśmy na północ, potem zaś wzdłuż morza, zatrzymując się to tu, to tam. A tu jakieś klify, wyspy, fajowy most sznurowy Carrick-a-Ridge w okolicach Ballycastle, potem malutkie, smagane wiatrem plaże, wioseczki pełne niskich domów i bielone kościoły, przydrożne puby serwujące najlepsze na świecie ziemniaczane talarki w czosnkowej oliwie (no bo przecież być w Irlandii i nie nażreć się ziemniorów?!).
W końcu gówna atrakcja - Grobla Olbrzyma. Nagadała się Matka trochę o tych lokalnych gigantach, legendach, grobli budowaniu - a tu proszę! Grobla zmieniła się bardzo od naszej pierwszej, bezdzietnej jeszcze wizyty, jakieś dziesięć wiosen temu. Pojawiło się wielkie centrum dla zwiedzających z animowanym filmem, pojawił się też autobus, który podwozi nieszczęśników, którym nie chce się tych piętnastu minut iść na piechotę. Swoją drogą troszkę z tego autobusu śmieszkowaliśmy, ale wieczorem, po szaleństwie wspinaczki na bazaltowe heksagonalne kolumny, Ojciec z paniką grzebał po kieszeniach, usiłując zgromadzić drobne dla pana autobusowego - pewspektywa wracania pod górkę z bachorami na barana wydała nam się wyjątkowo mało kusząca. Udało się, choć przez jedną mrożącą krew w żyłach chwilę wydawało się, że zabraknie nam 20 pensów i będziemy losować, kto biegnie za busem na piechotę.
Uff, i to by było na tyle! Potem już tylko poranny bieg przez płotki do samolotu. tak, tak, jeśli kiedyś zobaczycie czteroosobową rodzinę pędzącą przez terminal, to pewnie będziemy my. Hasztag nieogary.
Ale generalnie było w dechę. Czas rozpocząć planowanie kolejnej podróży. Trzymacie się krzeseł? Tym razem, po raz pierwszy od pięciu lat, bezdzietnej! Matce trzęsą się ręce z ekscytacji...
<img src="/ima