No to co puszczamy dziś do kolacji? - pyta Matka znad kanapek do połowy posmarowanych masłem, znad blatu, na którym dla Jaśnie Państwa rozłożone są szynki, sery, miody, dżemy, masła orzechowe, łososie wędzone i jasna cholera wie co jeszcze, bo przecież wiadomo, że decyzja, czym obłożyć chleb na kolację, jest porównywalna do - dajmy na to - wyboru studiów czy ustaleniu, czy Darth Vader jest fajniejszy od Kylo Rena, czy odwrotnie. Znaczy prawie niemożliwa bez dwugodzinnych dywagacji.
Zwykle leci Florence and the Machine (to Kluska) czy soundtrack z Iron Mana (Precel), jednak tym razem Kluska od razu wypala - "Last Krismas!". Matka pobladła, bo w czasach bezdzietnych słuchanie Last Christmas przedkładała jedynie nieznacznie nad wyrywanie paznokci, jednak czasy się zmieniają i już chwilę później przebijaliśmy się dziarsko nie tylko przez repertuar Wham, ale i Marię Carrey. A niech mają, na zdrowie! I jakoś tak od wersu do wersu nastrojowo się zrobiło, a za oknem jak na zawołanie zaczęły padać małe płatki śniegu. Normalnie magia świąt, jak w mordę. Doczekać się nie możemy, przebieramy nóżkami!
Cóż było robić? Ruszyliśmy z kopa z przygotowaniami. Na pierwszy ogień świąteczne piosenki, zawsze fajnie wszak posłuchać, że "chałwa na wysokości" albo "bracia patrzcie jenot", bo potem można w internecie potomstwu pokazać, co to jest chałwa i jenot, więc jest jakiś aspekt edukacyjny. W tym roku zaszaleliśmy dodatkowo językowo i rzuciliśmy się na "Łi łisz ju e meri krismas". I wiecie co? Wbrew obawom Matki jakoś dało radę, choć trzeba przyznać, że głównie dzięki bardzo fajnej książeczce.
Jeśli nie znacie serii Sing along with me! wydawnictwa Nosy Crow, to nie martwcie się, bo Matka też nie znała. Powiedzmy sobie szczerze, kartonowa książeczka z zaledwie kilkoma stroniczkami wydawała się Matce już całkiem za prosta jak na oczytane Potwory - wiecie, "ą" i "ę" i prawie Szekspir w oryginale. A jednak siadło, i to siadło jak złoto. Serio, tyle radości było z tego kartonu, że głowa mała.
Przede wszystkim ucieszył bachory fajny patent z kodem QR po wewnętrznej stronie okładki, który Matka wspaniałomyślnie pozwoliła Preclowi zeskanować samemu, a który przekierowuje nas na stronę wydawnictwa, gdzie możemy sobie posłuchać piosenki, jednocześnie wertując strony książeczki i ucząc się tekstu, bo jest zaśpiewany wyjątkowo wyraźnie. No więc taki bajer. Ale to nie wszystko - w środku na każdej stronie są ruchome elementy.
Wiadomator, że ruchome elementy cieszą zawsze każdego, jednak w większości znanych Matce książek są raczej delikatne i po pewnym czasie ulegają - delikatnie mówiąc - zużyciu. Zmasakrowaniu znaczy. A tu przeciwnie - są po prostu pancerne. Naprawdę, to najbardziej pancerne ruchome elementy, jakie Matka w życiu widziała w książeczce dla dzieci. Można by nawet zarysykować twierdzenie, że taką lekturę dałoby się bez większych strat moralnych odbyć z roczniakiem, bo żeby zepsuć taką kartonówkę trzeba się naprawdę cholernie postarać. Plus mechanizmy poruszania są fajnie przystosowane do małych palców (takie wycięte kółeczka do przesuwania, nie to, co w większości książeczek, gdzie trzeba za coś pociągnąć, a co za tym idzie łatwo urwać).
Ponieważ nie udało nam się mimo usilnych starań zniszczyć kartonówki od Nosy Crow, postanowiła Matka pójść na prawdziwy hardcore i wyciągnąć z szafy farby - wait for it - akrylowe. Tak, tak. Wiadomo. Na starość trochę straciła rozum. Farbami akrylowymi postanowiliśmy sporządzić ręcznie malowane szklane latarenki dla dziadków pod Choinkę. Tak, dobrze czytacie. Farby akrylowe i szkło. Jednocześnie. Matka ma rozmach, kurka wodna. I, o dziwo, obyło się bez strat w ludziach, bez wyjmowania kawałków rozbitego szkła z gałek ocznych i jakichkolwiek tym podobnych atrakcji. A niesamowity i zapierający w piersiach efekt tej pracy możecie podziwiać na własne oczy.
Nasza książeczka pochodzi z Bookids. Zerknijcie do nich również na inne kartonówki z tej serii, jest tego sporo z najróżniejszymi popularnymi dziecięcymi piosenkami.