Pamiętacie jeszcze, jak to było, kiedy białe lepkie cuś nie nawalało z nieba, a dzień nie kończył się o szesnastej? Bo Matka ledwo ledwo. Jakieś to wszystko jest niewyraźne, przykryte mgłą słówek z hiszpańskiego, strojami na pokaz rytmiki, czterema linijkami litery 'h' w wersji dużej i małej, kotylionami i tym, żeby pamiętać, że szkolne obiady same się nie zapłacą...
Siedzi Matka nad tym wszystkim, patrzy w plany zajęć, w rozpiskę zadań, daty wycieczek szkolnych, pokazów, turniejów, tych dni, kiedy strój ma być elegancki, a kiedy galowy (bo jest różnica, tylko Matka nie ogarnia dokładnie). Dni, kiedy trzeba zabrać gitarę, albo strój do wuefu, albo szampon na basen. Kiedy trzeba kupić klej, albo ołówek się prawie do końca wystrugał, albo spodenki do ćwiczeń się zgubiły tak całkiem na amen, albo trzeba było przynieść lusterko i warzywa, i okładki przezroczyste na książki, oczywiście w takim a nie innym formacie.
A gdzieś z tyłu szumi ocean. Tęsknota a niemuszeniem. Nie, nie chodzi o to, że nie ogarniamy. Ku ogromnemu zaskoczeniu samej Matki ogarniamy nad wyraz dobrze. Pamiętamy, odrabiamy, nosimy. Nie tylko te rzeczy konieczne, skąd, wszak w każdej kobiecie drzemie też jakiś akcent masochistyczny. A tam, damy radę. Ciasta na szkolne kiermasze, akcenty mikołajowe, kostiumy andrzejkowe, karma dla schroniska na zimę. No pewnie, że damy. Ale ocean szumi.
Cicho brzęczy uczucie, że najlepiej jest wstawać rano i w piżamie biegać po trawie, lizać kamienie od spodu, włóczyć się po lesie i oglądać owady. Strasznie szybko zniknęło to wrażenie wolności i czasu ciągnącego się jak guma - zupełnie bez śladu. Teraz trzeba zdążyć, dotrzeć, pamiętać. A pamiętacie, jak Matka narzekała na tego kogoś, kto wymyślił dwa miesiące wakacji? Eh, to jakiś mądry człowiek był.
A morał z tego taki, że Matce nie dogodzisz. Ojciec prycha pod nosem, żadne wielkie odkrycie.
Na tęsknotę foty lipcowe - trochę brudne, trochę odrapane, pełne nic niemuszenia....